Zabawa w ciuciubabkę
Janusz Poniewierski
Mówił o sobie tyle, ile chciał, nierzadko swój życiorys wyraźnie fabularyzował, czasem wręcz zmyślał… A przecież – wspominają ci, którzy go dobrze znali – pozostawał przy tym człowiekiem wewnętrznie prawy
Filozofowie lubią podkreślać, że każdy człowiek jest tajemnicą. Podzielam tę myśl, wydaje mi się jednak, że niektórzy stanowią ową tajemnicę w sposób jakby bardziej intensywny, „gęstszy” aniżeli reszta śmiertelników.
Zastanawiam się nad tym, ilekroć odwiedzam tyniecki cmentarz i staję nad grobem Henryka Krzeczkowskiego – człowieka-enigmy. Jak mówią jego przyjaciele (np. Wojciech Karpiński), Henryk był „migotliwy, (…), płynny – nieuchwytny”. Poznawanie jego biografii – a tym bardziej niezwykłej, promieniującej na innych osobowości – przypomina grę. Zabawę, w której ten, kogo szukamy, wciąż się wymyka. Owszem, pozwala czasem poczuć, że jest blisko, bardzo blisko, ale nigdy nie daje się złapać. Jak w ciuciubabce.
Krzeczkowski doskonale opanował sztukę autokreacji. W pewnym momencie – pisał w jednym z listów – uświadomił sobie, że ma „pełną swobodę dysponowania swoją przeszłością”. I postanowił zacząć „na nowo, nawet za cenę stworzenia sobie mitologii, zawsze nieszczelnej, zawsze wystawionej na niespodziewane dziurawienie”.
Po tym jak – już jako Henryk Krzeczkowski – w latach 50. XX w. zerwał z komunizmem, kilkakrotnie próbowała werbować go Służba Bezpieczeństwa. Bezskutecznie. Po raz kolejny zaczynał wszystko od nowa. A ponieważ świetnie znał języki, został tłumaczem (przełożył m.in. Złotą gałąź Frazera, Mity greckie Gravesa, a także dzieła Byrona, Conrada, Goethego…). Zapuścił korzenie w warszawskim środowisku literackim. Zaczął publikować swoje teksty w paryskiej „Kulturze”, „Twórczości” i w „Tygodniku Powszechnym”, gdzie w końcu wylądował jako redaktor. W 1977 r. w wydawnictwie Znak ukazał się tom jego esejów Po namyśle.
Jednak Krzeczkowski wpłynął na polską kulturę nie tyle (a może raczej: nie tylko) poprzez teksty, które napisał, ile przez rozmowy, które prowadził. W przejmującej książce, zatytułowanej po prostu: Henryk, Karpiński powie o nim, że „jego żywiołem było mówione słowo, rodzaj przypowieści, nie pisanie, nie dzieło. (…) To w rozmowach, zwłaszcza tych w cztery oczy (…), był najbardziej interesujący”. Zaś Marek Skwarnicki, już po jego śmierci, napisze, że „rolą Henryka wśród nas było inspirowanie ideowe innych i budzenie otuchy…”.
Dla wielu, zwłaszcza dla młodych, był przewodnikiem, mentorem. Raz jeszcze oddajmy głos Wojciechowi Karpińskiemu: „Atmosfera była lekka, lecz gdzieś tam dotykały te rozmowy spraw ciężkich, poważnych, istotnych. Jak myśleć, jak widzieć świat – jak żyć, jak żyć lepiej, pełniej, odważniej? Nie, nie dawał rad, nie bezpośrednio – choć czasem to czynił, ale chyba nie wtedy oddziaływał najgłębiej”.
Mówił o sobie tyle, ile chciał, nierzadko swój życiorys wyraźnie fabularyzował, czasem wręcz zmyślał… A przecież – wspominają ci, którzy go dobrze znali – pozostawał przy tym człowiekiem wewnętrznie prawym, nie kłamcą ani pozerem, a jego zmyślenia na swój temat w gruncie rzeczy „skrywały to, co głęboko prawdziwe”.
Klucza do tego, kim był naprawdę – sugeruje autor Henryka – należy szukać w fotografii jego zamordowanej przez Niemców siostry Klary i w wypisanej na odwrocie dedykacji: „Pamiętaj, bądź człowiekiem. Nieważne nic, ważne, by godnie kończyć”.
Te słowa trzymały go przy życiu. Były jak kompas.
Zdjęcie Klary nosi datę: czerwiec 1941. Dziewiętnaście lat później (w 1960) Krzeczkowski zapisał, że robi w życiu „porządki” i „bez przerwy uczy się na przyjaciołach, na znajomych, na sobie (…) – i to wszystko tylko po to, by wreszcie zrobić tak, jak K. kazała – skończyć z godnością”.
Ci, którym pozwolił na bliskość, umieli to w nim dostrzec. Potrafili usłyszeć…
Bo Krzeczkowski, wbrew pozorom, był człowiekiem niezwykle głębokim. Kiedy, tuż przed śmiercią, leżał w krakowskim szpitalu, odwiedzał go m.in. Jacek Woźniakowski. „Rozmowy z Henrykiem zrobiły na nim wielkie wrażenie. Odczuł wyraźnie, że to, co dotychczas można było traktować jako efektowną maskę, wyraża głęboką prawdę duchowego oblicza” (Karpiński).
Jak w starożytnym teatrze, gdzie maska służyła odsłonięciu tego, co niewidoczne.
Pod koniec grudnia 1985 r. kompozytor Zygmunt Mycielski zanotował w swoim dzienniku: „Henio umarł. (…) Do końca trzymał fason. (…) to duży wyczyn: trzymać się do końca…”.
I skończyć tak, jak życzyła mu Klara: z godnością.
Janusz Poniewierski – Publicysta, od 1985 r. związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i Znaku. Były kierownik działu religijnego „TP”, długoletni redaktor „Znaku”. Autor drukowanej w odcinkach historii miesięcznika: „W tym znaku zwyciężysz” (2006), były prezes Klubu Chrześcijan i Żydów „Przymierze”.
Tekst opublikowany w miesięczniku „Znak”, Czerwiec 2021