Józefa Hennelowa in memoriam

Janusz Poniewierski

Była dla Kościoła „głosem wołającego na puszczy”. Nie słuchano jej, odsądzano od czci i wiary, a ona w tym czasie pisała, że chce „być wewnątrz Kościoła, mimo że ten Kościół może boleć”

Kiedy umiera człowiek blisko stuletni, ci, którzy pozostają, mówią zazwyczaj o długim i spełnionym życiu, pięknym wieku, a nawet o doświadczeniu „sytości życia” (por. Rdz 25, 8). Śmierć, przychodząca w dziesiątej dekadzie istnienia, zdaje się nikogo nie zaskakiwać – przypomina dopalenie się ogarka, o którym od dawna już wiadomo, że musi w końcu zgasnąć.

Niby to wszystko oczywiste, a jednak… Wiadomość o odejściu Józefy Hennelowej (1925–2020), pani Ziuty – jak zwykło się o niej mówić w szeroko pojętym środowisku „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” – poruszyła mnie nadspodziewanie głęboko. Przyznaję, że – jako były i dużo młodszy kolega z pracy, z której oboje dawno odeszliśmy – nie spodziewałem się aż takiego poczucia straty, swoistego osierocenia. Zwłaszcza że red. Hennelowa już od dłuższego czasu nie uczestniczyła aktywnie w polskiej (i kościelnej) debacie publicznej i chyba tylko najwierniejsi jej czytelnicy śledzili teksty i felietony publikowane na łamach „Znaku” oraz na internetowej stronie Klubów „TP”.

Od 2012 r. miała w „Znaku” własną rubrykę. Pamiętam, jak zastanawiała się nad jej tytułem: „Coraz bliżej albo Coraz mniej. Co wybrać? Rozliczanie się z życia czy oczekiwanie na to, co naprawdę ważne? Czy to, że koniec życia coraz bliższy, czy to, że czasu zostaje coraz mniej – a to on jest zadaniem, od którego nie ma ani wymówki, ani usprawiedliwienia”.

O tym, co w jej życiu było bolesne, zawinione przez los, historię i / lub konkretnych ludzi, mówiła niewiele, choć przeżyła sporo rozczarowań i upokorzeń. I swoistego ogołocenia. Początku jej duchowej kenozy można by chyba upatrywać w śmierci matki, która zmarła, gdy mała Ziuta nie miała jeszcze dwóch lat. A zwieńczeniem tej ponad 90-letniej historii mogłyby być frazy zaczerpnięte z tekstów pisanych dla „Znaku” i jego czytelników. Jesienią 2016 r. (tzn. w 92. roku życia) Józefa Hennelowa tak oto opisywała tam doświadczenia własne i wielu jej rówieśników: „Przestajemy dostawać zaproszenia. Przestajemy dostawać odpowiedzi na list wysłany. (…) Coraz rzadziej ktoś puka do drzwi, które dotąd zawsze otwieraliśmy. Któregoś dnia nie rozlega się oczekiwany od godziny zgrzyt klucza w zamku. Coraz częściej telefon leży obok nas milcząco (…)”. Do tego dochodziły kłopoty ze zdrowiem, zamykające przed nią kolejne obszary aktywności. I nieznane dotąd mentalne ograniczenia i przypadłości: „Jesteśmy coraz mniej otwarci, coraz mniej wystarczająco odporni, coraz mniej wdzięczni za tyle, ile nas spotyka, ile dostaliśmy (…)”.

Pisząc o duchowym ogołacaniu Józefy Hennelowej, o jej dojrzewaniu do owego „coraz mniej”, nie sposób przemilczeć upokorzeń związanych z jej działalnościami publicystyczną i poselską, a także tych wynikających z głęboko w niej zakorzenionej więzi z Kościołem, który traktowała jak dom i rodzinę. Niektóre z tych doświadczeń opisała w przejmującym tekście Kościół, który boli, opublikowanym na długo przed aferami, tak bardzo niszczącymi dziś instytucję i  wspólnotę polskiego Kościoła. Trzeba to głośno powiedzieć: Hennelowa była dla Kościoła „głosem wołającego na puszczy”. Nie słuchano jej, odsądzano od czci i wiary, uważano za katoliczkę „gorszego sortu”, a ona w tym czasie pisała, że chce „być wewnątrz Kościoła (…), mimo że ten mój Kościół może boleć (…). Jeśliby milczał, choć powinien mówić; jeśliby nie bronił prawdy albo mieszał ją z fałszem; jeśliby nie nazywał złem tego, co nim jest, a dobra nie uznawał na czas… Zawsze jednak jest to mój Kościół i czuję się jego cząstką”.

Kiedy zastanawiam się, co nam pozostawiła, na plan pierwszy wysuwa się świadectwo życia pełnego służby: człowiekowi, Polsce, Kościołowi… To właśnie ze względu na służbę zdecydowała się kandydować do Sejmu, ba, nawet jej pisarstwo miało wymiar przede wszystkim interwencyjny. Daleka od ostentacji, podejrzliwa wobec wszelkich sztandarów i haseł – wierzyła, że pobożność powinna być widoczna raczej „w uczynkach ludzi niż w ich pieśni” (J. Tuwim). Zawsze przejęta, pełna współczucia, gotowa do pomocy – dzwoniła po urzędach, pisała do władz, składała interpelacje… Wiedziała, że nie wolno jej być obojętną. I że „nawet odchodzenie w niczym nas od przeżywania tych [tj. współczucia i solidarności] doświadczeń nie wyłącza”.

Pełna empatii, uważna i niezwykle samokrytyczna. Stawiająca trudne pytania, szukająca prawdy, rozważająca intencje naszych czynów (czy aby nie kryje się w nich jakiś własny interes), ciągle na nowo spoglądająca na swoje (ale i kościelne, polskie, a także środowiskowe) zaangażowania przez pryzmat Ewangelii. Niczym Sokratejski giez, niepozwalający sumieniom na drzemkę.

Jej książkę Otwarty, bo powszechny kończy opowieść o Marianie Zdziechowskim, wciąż pytającym: „Dlaczego?”, i poszukującym nadziei w wołaniu Psalmisty: ,,… kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boga?”. Filozof – komentowała Józefa Hennelowa – „wierzył, że dopiero wtedy dostanie odpowiedź. To [była] jego jedyna pociecha”. I dopowiadała: „Na to samo liczę”.

*

Modlitwa o dobrą starość

Ilona Klimek

Dzieliło nas 68 lat. Co miesiąc albo kilka razy w miesiącu spotykałyśmy się w jej mieszkaniu. Pani Józefa ze względu na słaby wzrok nie była już w stanie pisać i czytać. Dyktowała więc felietony dla miesięcznika, zawsze ważąc słowa i ich znaczenia, szukając dróg do wyrażenia czegoś prościej, zastanawiając się, czy tekst kogoś nie zrani

Zdarzały się jej chwile zwątpienia, zapytywała nieraz, czy powinna nadal pisać. Gdy przychodzi zmierzyć się z pustką po jej odejściu, mam podobne wątpliwości: kogo obchodzi moje wspomnienie? Może nie trzeba już nic dodawać: wiadomo, jak mądrą, wrażliwą, uważną na drugiego człowieka i zaangażowaną w rzeczywistość osobą była. Tłumaczę sobie jednak, że może to moje światło, choć nie za mocne i nieco migotliwe, pozwoli zobaczyć jeszcze fragment jej osoby. A jeśli tak, to przecież warto, choćby z wdzięczności do niej.

Wydawać się może, że starość jest jedna, naznaczona ułomnością niedomagającego ciała, osłabieniem funkcji poznawczych i społecznych. Gdy pierwszy raz spojrzałam na dłonie pani Józefy Hennelowej – mocno pomarszczone, lekko sine, pełne przebarwień, z wyraźnie widocznymi żyłami – miałam wrażenie, że to właśnie symbol starości. Spoglądałam ze smutkiem, a i nieraz z niepokojem, jak trzyma w  nich do góry nogami kartki z napisanym tekstem, jak z wielkim trudem szuka przycisku zielonej słuchawki na telefonie. Nie chciała, żeby jej pomagać, wolała pozostać samodzielna.

Gdy wchodziło się do gościnnego pokoju w jej mieszkaniu, na stole leżały ostatnie numery prasy: „Tygodnika Powszechnego”, „Magazynu Świątecznego Gazety Wyborczej”, „Polityki”, ale też „Gościa Niedzielnego” czy gazetki parafialnej. Oglądała TVN24 i słuchała Radia Maryja. W niej te wyostrzane na co dzień w mediach podziały nieco traciły na sile, odchodziły na dalszy plan. Oczywiście wydawała ostre i krytyczne sądy o rzeczywistości, lecz zawsze kryły się za nimi głębokie rozumienie i analiza sytuacji.

Kiedy przychodziłam, zwykle zapytywała, czy słyszałam już o  jakiejś omawianej właśnie w mediach sprawie, a ja – początkowo ze wstydem – przyznawałam się do niewiedzy. Stopniowo przyzwyczaiłam się, że to pani Józefa jest zawsze na bieżąco. To ona miała już wstępnie przejrzany i podczytany jej przez kogoś „Tygodnik Powszechny”, podczas gdy ja dopiero zdążyłam go przekartkować w redakcji lub tramwaju. Gdy przynosiłam jej nowy „Znak”, prosiła, żeby opowiedzieć, o czym jest numer, a czasem też przeczytać wybrane teksty. I choć czasem wydawało mi się, że zamyka oczy i odpływa w inne światy, w najmniej oczekiwanym momencie potrafiła zadać pytanie o niedosłyszane właśnie słowo. Podczas pracy zawsze była „tu i teraz”.

Siadałyśmy przy prostokątnej ławie: ona na regulowanym fotelu, który ułatwiał wstawanie i pozwalał rozprostować nogi, a ja na kanapie, naprzeciwko lustra, w którym odbijały się cała moja nieporadność i poczucie niedojrzałości. Dzieliło nas aż 68 lat. Nie sposób było jednak myśleć o  tym podczas naszych spotkań. Pani Józefa bowiem – po krótkiej rozmowie i ewentualnych lekturach – po prostu zaczynała dyktować, tak jakby nosiła teksty w sobie, tkając je podczas bezsennych nocy. Nie było czasu na wytchnienie, kolejne zdania płynęły z  jej ust niczym powtarzana wcześniej w myślach melodia. A potem była praca nad poprawkami: ważeniem słów i ich znaczeń, szukaniem drogi do wyrażenia czegoś prościej, zastanawianiem się, czy kogoś tekst nie zrani. Zawsze zostawiałam wydruk pierwszej wersji tekstu, a ona albo sama, korzystając z  dużej lupy umożliwiającej jej jeszcze wówczas choćby wyrywkowe czytanie, albo przy pomocy opiekunek czy czytających jej gości, przed następnym spotkaniem dokonywała zmian. Po ich naniesieniu rozpoczynałyśmy kolejne czytanie: powoli, zdanie po zdaniu. Nieraz przerywała i prosiła, żebym spróbowała jeszcze wolniej. Po rysach twarzy było widać, jak materia tekstu pracuje w jej głowie, próbując osiągnąć możliwie najbardziej zadowalającą postać.

Tak było pięć lat temu, gdy rozpoczynałyśmy wspólną pracę kilka miesięcy po 90. urodzinach pani Józefy i towarzyszącym im spotkaniu w krakowskim KIK-u, podczas którego na dyskusji o mediach pierwszy raz usłyszałam ją na żywo. Zaczęłam ją odwiedzać w sierpniu 2015 r., jeszcze jako studentka.

Trudno wyznaczyć moment kolejnego etapu starzenia się, ale złożyły się na niego znaczne pogorszenie i tak słabego już wzroku oraz problemy z równowagą. Zmiana nie była jednak punktowa. Pani Józefa kurczowo trzymała się rzeczywistości. Próbowałyśmy pisać felietony, ale myśli uciekały, trudno było je złapać. Częściej przyznawała się, że nie da rady. Bywały jednak okresy wzlotów, gdy nagle znów potrafiła podyktować tekst. Miałam wrażenie, że choć czuła, że ze względu na niedomagające ciało powinna odpuścić, to za wszelką cenę nie chciała tego zrobić: tyle było przecież spraw ważnych dla Polski i świata, dla losów Kościoła i naszej planety. Próba bycia tu i teraz nakazywała jej przy nich wiernie trwać: śledzić, komentować, działać.

Często w rozmowach czy podczas pracy nad tekstami pani Józefa wspominała modlitwę św. Tomasza z Akwinu o dobrą starość, której początkowe wersy brzmią: „Panie, Ty wiesz lepiej aniżeli ja sam, że się starzeję i pewnego dnia będę stary. / Zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji. / Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek. / Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym; uczynnym, lecz nie narzucającym się”. Słowa tej modlitwy już zawsze będą mi się kojarzyć właśnie z  nią. Jej życie było ich żywym odzwierciedleniem.

Janusz Poniewierski – Publicysta, od 1985 r. związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i Znaku. Były kierownik działu religijnego „TP”, długoletni redaktor „Znaku”. Autor drukowanej w odcinkach historii miesięcznika: „W tym znaku zwyciężysz” (2006), były prezes Klubu Chrześcijan i Żydów „Przymierze”.

Tekst opublikowany w miesięczniku „Znak”, Październik 2020

Skip to content