Przesłanie pana Kubika
Janusz Poniewierski
Współpracownicy dyrektora Kubika z administracji SIW Znak zapamiętali go jako człowieka solidnego i życzliwego − szefa, który nawet po przejściu na emeryturę troszczył się o swoich dawnych podwładnych. Niczym dobry dowódca, odpowiedzialny za ludzi, których mu powierzono.
Kiedy go poznałem, był miłym starszym panem. Nie wiedziałem wtedy o nim nic więcej. Dopiero w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, w której właśnie zaczynałem pracować, powiedziano mi, że mam do czynienia z bohaterem. Ludwik Kubik (ur. 4 marca 1915) był bowiem „żołnierzem wyklętym”, jednym z ostatnich przywódców Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
Jego wojenne i tużpowojenne losy mogłyby posłużyć za materiał do scenariusza filmowego: ranny w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli niemieckiej, z której uciekł, zanim osadzono go w oflagu. W listopadzie 1939 r. przystąpił do podziemnej organizacji wojskowej; w latach 1943-1944 był już dowódcą liczącej ok. 400 ludzi placówki AK działającej w okolicach Sędziszowa Małopolskiego; brał udział w akcji „Burza”. Jesienią 1944 aresztowany przez NKWD, niemalże cudem odzyskał wolność i – zamiast pogodzić się z pojałtańską rzeczywistością – rzucił się w wir konspiracji antykomunistycznej. Działał m.in. w organizacji „NIE” i Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Blisko współpracował z Łukaszem Cieplińskim, którego w 1947 r. wybrano prezesem Zarządu Głównego WiN. Cieszył się jego zaufaniem, nic dziwnego zatem, że w zarządzie tym – jako kierownik wydziału organizacyjnego – odpowiadał za łączność, finanse, kancelarię i archiwum.
W ręce UB wpadł w grudniu 1947. Po ciężkim trzyletnim śledztwie, nadzorowanym przez NKWD (na porządku dziennym były tortury, stosowanie środków psychotropowych), w 1950 r. stanął przed sądem. Był to proces całego ówczesnego kierownictwa WiN. Trwał zaledwie dziewięć dni i miał charakter pokazowy. Relacjonowała go komunistyczna prasa, przedstawiając oskarżonych jako „zdrajców narodu i szpiegów na żołdzie amerykańskim”. W tej sytuacji wyroki były łatwe do przewidzenia: wobec siedmiu osób (w tym ppłk. Cieplińskiego) orzeczono karę śmierci. Kubika skazano na dożywocie. Ocalał jedynie dlatego, że – jak pisze Wojciech Frazik z IPN – Urząd Bezpieczeństwa postanowił zrzucić nań odpowiedzialność za wsypę z 1947 roku, aby odwrócić uwagę pozostałych na wolności członków WiN od prawdziwego agenta, nadal działającego w strukturach zrzeszenia. Kubik przez pewien czas myślał, że rozwalą i jego. Był przygotowany na najgorsze.
Siedział we Wronkach i Rawiczu. Na mocy amnestii w 1956 jego kara została zmniejszona do 12 lat. Z więzienia wyszedł rok później, po tym jak Rada Państwa zastosowała wobec niego warunkowe zawieszenie dalszego wykonywania kary.
„Ocalałeś nie po to, aby żyć, masz mało czasu, trzeba dać świadectwo” – pisał Zbigniew Herbert. Takie było również przesłanie pana Kubika. Przyjaciołom pozostał wierny do końca życia (zm. w 2008): walczył o ich dobre imię, był strażnikiem pamięci, a po roku 1989 przystąpił do tworzenia niepodległościowych organizacji kombatanckich. To właśnie dzięki ludziom takim jak on Łukasza Cieplińskiego odznaczono pośmiertnie Orderem Orła Białego, a dzień jego śmierci (1 marca) ogłoszono Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”.
W więzieniu mokotowskim Ludwik Kubik tylko raz zetknął się ze swoim dowódcą. Trafił na jeden dzień do zbiorowej celi, w której siedział również skazany na śmierć Ciepliński. Ten zwrócił się doń z prośbą o przyjęcie grypsów, pisanych na bibułkach papierosowych i zaszytych w brzegach chusteczek do nosa oraz − jeśli to będzie możliwe − oddanie ich adresatom (tj. rodzinie skazańca). Kubik depozyt przyjął i – nie mając właściwie żadnych widoków na to, że kiedykolwiek wyjdzie na wolność – przez sześć lat go przechowywał. Listy przetrwały: zaszywał je w nogawkach spodni, ilekroć zaś trzeba było oddać ubranie do pralni, ukrywał w innych miejscach. Dzięki niemu 38 grypsów Łukasza Cieplińskiego trafiło w końcu do żony i syna. Po latach wydano je drukiem (Nie mogłem inaczej żyć…) − i stanowią dziś ważne źródło historyczne, ideowy testament ich autora, wreszcie głos pokolenia ofiar komunistycznego państwa.
Janusz Poniewierski – Publicysta, od 1985 r. związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i Znaku. Były kierownik działu religijnego „TP”, długoletni redaktor „Znaku”. Autor drukowanej w odcinkach historii miesięcznika: „W tym znaku zwyciężysz” (2006), były prezes Klubu Chrześcijan i Żydów „Przymierze”.
Tekst opublikowany w miesięczniku „Znak”, Marzec 2015