Tertulian z ulicy Wiślnej
Janusz Poniewierski
Znawcy Pisma – postrzeganego jako tekst święty, a nie tylko fundament cywilizacji judeochrześcijańskiej – powiadają, że prawdziwa więź z Biblią zaczyna się wtedy, gdy jej czytelnik zaczyna traktować Abrahama, Mojżesza, Proroków i Apostołów jak bliskich krewnych lub mądrych przyjaciół, którzy − mimo upływu tysięcy lat − wciąż mają mu coś ważnego do powiedzenia. Takie podejście do Biblii charakteryzuje od wieków pobożnych Żydów − i choć dziś coraz częściej można się z nim zetknąć również w chrześcijańskich ruchach odnowy, wciąż jeszcze jest on w Kościele katolickim rzadkością.
Nic dziwnego zatem, że kiedy Roman Brandstaetter – Żyd, który uwierzył w Jezusa – spotkał katolika tak właśnie czytającego Pismo (i to także Stary, a nie tylko Nowy Testament), potraktował go jak kogoś, kto ma (musi mieć!) korzenie żydowskie. Tym katolikiem był Tadeusz Żychiewicz (1922−1994), redaktor „Tygodnika Powszechnego”, autor publikowanych tam w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku medytacji biblijnych. Po lekturze jednej z nich Brandstaetter wysłał Żychiewiczowi list, którego obszerny fragment napisał w języku hebrajskim, a kiedy okazało się, iż adresat nie zrozumiał zeń ani słowa, długo nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia, że w genealogii krakowskiego publicysty nie ma żadnego Żyda. Zaś w kolejnym liście – tym razem już w całości napisanym po polsku – oświadczył: „Pan jest sofer [uczony w Piśmie, skryba], chociaż z gojów. Ale niech się pan zanadto nie cieszy: połowa Warszawy w sutannach mówi o panu, że pan musi być «z naszych»”.
O tej wymianie korespondencji opowiadał mi sam Tadeusz Żychiewicz, a w jego głosie dźwięczała duma, że oto ktoś, kto był dlań ogromnym autorytetem, jeśli chodzi o interpretację Pisma, docenił jego kompetencje. Bo zawodowi bibliści katoliccy zwykle go nie rozpieszczali, zarzucając mu brak wykształcenia teologicznego i elementarne błędy warsztatowe, które – jako samouk – czasem rzeczywiście popełniał. On nie pozostawał im dłużny, ostro krytykując za to, że pisząc o Biblii, gubią się nieraz w morzu szczegółów i tracą z oczu najważniejszą perspektywę: spotkania człowieka z Bogiem.
W swoim podejściu do Pisma Świętego Żychiewicz był amatorem w najlepszym znaczeniu tego słowa, które wskazuje nie tyle na brak profesjonalizmu, co na żar miłości (amator bowiem to po łacinie „miłośnik”). W pasji, z jaką pisał o Biblii, dostrzegam cechę łączącą go z Ojcami Kościoła – ludźmi mądrymi i świętymi, a nie tylko uczonymi. Co więcej, widzę w Żychiewiczowym Starym Przymierzu (to tytuł jego najważniejszej pracy na ten temat) − na podobieństwo Ojców, zwracających uwagę na „ciało”, „duszę” i „ducha” Pisma − trzy wyraźne warstwy. Po pierwsze, warstwę informacyjną („ciało”), niezwykle erudycyjną i wymagającą lektury fachowych książek. Wymiar drugi („dusza”) to „właściwy” Żychiewicz, znawca człowieka i świetny pisarz, ze swadą opowiadający o emocjach targających bohaterami biblijnymi. Ale jest jeszcze warstwa trzecia („duch”), która – zachowując, rzecz jasna, wszelkie proporcje – sprawia wrażenie natchnionej.
Komentowanie Biblii (przede wszystkim sercem, a nie tylko „mędrca szkiełkiem”) to nie jedyne jego podobieństwo do Ojców Kościoła. Biograf i znawca twórczości Tadeusza Żychiewicza, ks. Krzysztof Stępniak, nieprzypadkowo chyba nazwał go „współczesnym Tertulianem” (który był najprawdopodobniej człowiekiem świeckim). Albowiem Żychiewicz, zajmując się między innymi hagiografią i apologetyką, był − tak jak Ojcowie − „zawsze gotów do obrony wobec każdego, kto domagał się (…) uzasadnienia nadziei, która w nim była” (por. 1 P 3, 15).
I uzasadniał ją, najlepiej jak potrafił, nie oglądając się na nic poza Ewangelią.
Janusz Poniewierski – Publicysta, od 1985 r. związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i Znaku. Były kierownik działu religijnego „TP”, długoletni redaktor „Znaku”. Autor drukowanej w odcinkach historii miesięcznika: „W tym znaku zwyciężysz” (2006), były prezes Klubu Chrześcijan i Żydów „Przymierze”.
Tekst opublikowany w miesięczniku „Znak”, Luty 2012